Demon Seed z 1977 roku. Tytuł mocno nieszczęśliwy, bo jest to horror SF, a nie okultystyczny. Nakręcony na podstawie książki Deana Koontza, mierzy się z problemem sztucznej inteligencji w czasach, gdy Commodore-64 mógł robić za superkomputer, gdyby istniał. Film sytuuje się w ciekawym miejscu gdzieś pomiędzy kinem eksploatacji (naprawdę kuriozalna fabuła) i filozoficzną, artystyczną fantastyką w stylu Odysei kosmicznej 2001. Tej ostatniej zawdzięcza naprawdę dużo, więc jak ktoś lubi dzieło Kubricka to może warto zobaczyć Demon Seed mimo niewątpliwego smrodku B-klasowca. Na uwagę zasługują piękne, psychodeliczne wizualizacje komputerowej osobowości zrobione w analogowy sposób, a także znakomity projekt robota geometrycznego. Coś podobnego widziałem tylko w Interstellar, tyle że tu użyto jedynie efektów praktycznych. Efekt jest rewelacyjny i w przeciwieństwie do tabunów innych robotów z filmów SF, nie można powiedzieć, że się zestarzał. Do tego wszystkiego jeszcze bardzo dobry soundtrack Jerry Fieldinga, wykorzystujący tzw. muzykę konkretną. Uczestniczył w nim też Ian Underwood, klawiszowiec znany ze współpracy z Frankiem Zappą. I tyle, bo jak to kogoś nie zachęciło, to pewnie lepiej sobie odpuścić.
Ostatnia fala (1977). Australijski film z ciekawą apokaliptyczną historią i unoszącym się subtelnie nad wszystkim duchem Lovecrafta, a w głównej roli Richard Chamberlain. Niestety (albo stety) reżyserował to Peter Weir i to był następny jego film po Pikniku. Mam wrażenie, że był bardziej zainteresowany kreowaniem onirycznego klimatu niż fabułą i prowadzeniem postaci. Wyszedł dziwaczny film obarczony syndromem artystycznego kloca, ale ma to też swój urok. Duży plus za pokazanie Aborygenów, bo to rzadko występuje.
Quatermass Xperiment z 1955 roku był filmem, od którego rozpoczęło się pasmo sukcesów legendarnej brytyjskiej wytwórni Hammmer, znanej każdemu fanowi klasycznych horrorów. Choć Hammer, kojarzony jest dziś raczej z horrorem gotyckim, to filmy o Quatermassie, są pełnokrwistym horrorem-SF i to noszącym znamiona inspiracji dziełami HP Lovecrafta.
Główny bohater, prof. Quatermass mający rodowód w serialu BBC, był kiedyś ważną częścią brytyjskiej kultury popularnej, tak jak Sherlock Holmes czy Dr Who i podobno miał duży wpływ na późniejszych twórców SF. Paradoksalnie Quatermass Xperiment ma chyba więcej wspólnego z The Thing Carpentera, niż film, którego dzieło Carpentera było remakiem.
O ile lovecrafto-podobne wątki z Quatermassa były później wielokrotnie wykorzystywane w kinie SF, to dziś najciekawsza wydaje mi się postać samego profesora, bo drugiego takiego głównego bohatera znaleźć w kinie trudno. W każdym szanującym się filmie amerykańskim, profesor byłby klasycznym bad guyem. Jest obcesowy, arogancki, pozbawiony empatii, wątpliwości moralnych, a wysyłając ludzi na śmierć w imię nauki, potrafi jeszcze opierdolić ich bliskich, że nie rozumieją jak ważnych dokonuje odkryć. Do tego jest starszawy, ma wąsik i kozackie nazwisko. Wymarzony oponent dla Bonda! Oglądając film z takim bohaterem przynajmniej mamy pewność, że nie zobaczymy wątków miłosnych czy problemów wychowawczych dorastającego dziecka, w sytuacji gdy świat dookoła płonie (Tom Cruise, nie udawaj, że nie wiesz o czym piszę). Bardzo przyjemna perełka z lamusa.
Fantastic Planet (u nas jako Dzika Planeta), francusko-czechosłowacki animowany film SF dla dorosłych z 1973 roku, za który odpowiadał m.in. Roland Topor. Spodziewałem się psychodelicznej jazdy, także w warstwie fabularnej, ale okazuje się że jest zupełnie sensownie. Historia jest naprawdę ciekawa - dzieje się na planecie, gdzie ludzie są zwierzętami domowymi, a na wolności szkodnikami. Nieuniknione (SPOILER) sceny eksterminacji ściskają za gardło. Grafiki są rewelacyjne, zaś sama animacja uboga, trochę w stylu Monty Pythona, co jednak w niczym uroku nie odbiera. Z czystym sumieniem polecam fanom SF, o ile oczywiście jesteście się w stanie nie nastawiać na film w stylu Spidermana czy Pixara.
Race With The Devil (1975) na pozór jest thrillerem okultystycznym, ale faktycznie to bardziej film, w którym liczą się pościgi samochodowe. Głupawa typówka do popularnych w tym okresie kin typu drive in. Tyle w tym nowego, że ścigają sataniści (faktycznie wyznawcy jakiegoś azteckiego bóstwa), a ucieka całkiem dobra obsada, m.in. Peter Fonda. Zaczyna się od mocnego akcentu motocyklowego i wszystko wskazywało na to, że to będzie ważny element filmu, ale nie... Totalna zmyła. Fonda, który w końcu parę lat wcześniej zagrał w Easy Riderze, na motór już nawet nie wsiada. Ech. Świetna jest scena azteckiego rytuału i pierwszego pościgu po nim, szkoda że takiego klimatu nie udało się utrzymać. Ale i tak najbardziej podobał mi się moment, jak dwie bohaterki idą do biblioteki na totalnym zadupiu, żeby odczytać tajemniczy "run" od satanistów. Tam czeka na nie cały regał od góry do dołu zastawiony dziełami a'la "Czarna magia w teorii i praktyce". Widać, że wciąż jesteśmy daleko za USA .
Nie zważając na nieodległy fakt wyboru Karola Wojtyły na Stolice Piotrową, włoscy zwyrole nakręcili w 1979 roku film Buio Omega, w którym zrozpaczony wdowiec wykrada żonę z cmentarza i mumifikuje wyciągając bebechy, a potem zabija przypadkowe laski, gdy te na truchło się natykają. Wiem, wiem, co powiecie. Taka fabuła ma za dużo sensu jak na włoski horror. Bez obaw, to pozory. Główną zamiarem filmu było szokowanie widza bez silenia się na suspens czy efektowne zdjęcia i jak na tamten czas, to całkiem wyszło. Wśród atrakcji jest wydłubywanie oczu, kanibalizm, lekka nekrofilia i ćwiartowanie gołej Amerykanki plus size. Z wyjątkiem jednej sceny, wszystko nakręcone z wdziękiem telenoweli lub ówczesnych pornoli (czym zresztą trudnił się wcześniej reżyser Omega Buio). Na plus można zaliczyć muzykę grupy Goblin, bo to zawsze interesujące jak tego typu estetykę można wpakować do horroru i o dziwo, fajnie to wychodzi. A poza tym... film ma parę dobrych okładek i posterów. Są parę poziomów wyżej od tego dzieła dla zdesperowanych miłośników nurtu gore.
Obejrzałem "I Drink Your Blood" (1970) w wyniku zabawnej pomyłki, sądziłem bowiem, że jest to dramat psychologiczny w reżyserii Ingmara Bergmana. Faktycznie jest tu wątek zmagania się z nieistnieniem Boga, tak istotny w twórczości wybitnego Szweda. Przede wszystkim jest to jednak film o zarażonych wścieklizną, odjechanych na LSD, czczących szatana hippisach, rozgrywający się według podobnego scenariusza jak filmy o zombie. Dużo jest w tym kultowym dziele uroczych fragmentów, ale najbardziej rozkoszne jest to, że objawem wścieklizny jest wodowstręt, więc szarżującego z maczetą maniaka, można powstrzymać używając węża ogrodowego. Można też wejść do jeziorka po kolana i bezkarnie na niego chlapać, patrząc, jak bezsilnie pieni się na ustach. Kto nie ma siły na klasyczne kino eksploatacyjne o takim stopniu rażenia, może obejrzeć mający również dużo uroku trailer, który wklejam do komentarza. Sama muza powoduje odpadanie tapet, a to tylko fragment możliwości kompozytora.
Szalony naukowiec badający ewolucje mutuje dobrotliwego dziennikarza. Ten staje się potworem, najpierw psychicznie, potem fizycznie, aż do rozdziału dwóch osobowości. Amerykańsko-japoński film „The Manster” z 1959 roku brzmi, jak proroczy komentarz do stanu prasy w dobie internetu. Produkcja dziś mocno pocieszna, choć są momenty wręcz niekomfortowe w oglądaniu, bowiem film ma wszystkie elementy późniejszego o dekady nurtu body horror. Na dobrą sprawę więcej ma wspólnego z „Muchą” Cronenberga niż ta miała z oryginałem, którego była remakiem.
Twórcy horrorów rzadko sięgają po klimaty ludowe, może dzięki temu filmy w tym nurcie naprawdę się wyróżniają nawet jeśli nie są wybitne. "The Blood on Satan's Claw" to brytyjski film z 1971. Może kojarzyć się z niedawnym "The VVitch" albo nawet polską "Wilczycą" Marka Piestraka. Jest to produkcja kameralna, stonowana, wręcz teatralna, bez jatki, za to środkami, którymi dysponuje, działa chwilami bardzo skutecznie. Mimo braku porywającego scenariusza, ma dużo klimatu i zwłaszcza fani okultyzmu będą mieli się w co wkręcić. Nic dziwnego więc, że miłośnikiem tego filmu jest sam Glenn Danzig, bo utwór Angel Blake z jego siódmej płyty jest inspirowany jedną z postaci (co było dla mnie miłą niespodzianką). Skądinąd tytuł filmu też taki, jakby go Danzig wymyślił, ale to akurat była podobno robota dystrybutora : )
[Marek Szpak w komentarzu wyraził słuszną wątpliwość czy aby widziałem Midsommer]
Dziwny, niskobudżetowy, nowozelandzki, horror i z 1997 roku. Jeśli to nie brzmi odstraszająco, to może warto obejrzeć The Ugly, Scott Reynoldsa, właśnie dziwny, niskobudżetowy nowozelandzki horror z 1997 roku. Trochę jakby chciał być Milczeniem Owiec, ale zamiast intelektualnych zmagań jest tu surrealizm i estetyka snu, co sprawia, że kojarzy mi się z serią Koszmaru z Ulicy Wiązów, gdyby wyjąć z niej Freddy'ego. Film rozgrywa się głównie w szpitalu psychiatrycznym, który wygląda jak scenografia z teledysku heavymetalowego, a obsługują go pielęgniarze, wyglądający jak przebrani (ale nie za bardzo) muzycy heavymetalowi. Odróżnia się trochę ich szef, zwycięzca powiatowego konkursu na sobowtóra Antona LaVey'a. Dla niektórych pozbawia to film wiarygodności, a dla mnie to raczej sygnał, że "The Ugly" nie można traktować dosłownie. Nie powiedziałbym, że jest to film dobry, ale ma swoje zalety - zostaje w pamięci i ma nawet jakieś drugie dno sugerowane w dyskretnych szczegółach (choć trudno powiedzieć co nim jest, może to tylko ściema). Miło też dla odmiany chłonąć najntisową stylistykę, jakoś rzadko trafiam do tej dekady jeśli chodzi o horrory.
Brainstorm (1983). Christopher Walken w proto-cyberpunkowej opowieści o czymś w rodzaju rzeczywistości wirtualnej. Niestety film jest gorszy niż pomysł na fabułę, inaczej z takim potencjałem byłby to kultowa pozycja jak Blade Runner. Warto obejrzeć jeno dla uroczej retro technologii (skany z mózgu nagrywa się na taśmę i montuje tnąc nożyczkami!) i samego Walkena, który grając normalnego gościa jest tak dziwaczny, jak to tylko Walken potrafi.
Ostatnia fala (1977). Australijski film z ciekawą apokaliptyczną historią i unoszącym się subtelnie nad wszystkim duchem Lovecrafta, a w głównej roli Richard Chamberlain. Niestety (albo stety) reżyserował to Peter Weir i to był następny jego film po Pikniku. Mam wrażenie, że był bardziej zainteresowany kreowaniem onirycznego klimatu niż fabułą i prowadzeniem postaci. Wyszedł dziwaczny film obarczony syndromem artystycznego kloca, ale ma to też swój urok. Duży plus za pokazanie Aborygenów, bo to rzadko występuje.
Quatermass Xperiment z 1955 roku był filmem, od którego rozpoczęło się pasmo sukcesów legendarnej brytyjskiej wytwórni Hammmer, znanej każdemu fanowi klasycznych horrorów. Choć Hammer, kojarzony jest dziś raczej z horrorem gotyckim, to filmy o Quatermassie, są pełnokrwistym horrorem-SF i to noszącym znamiona inspiracji dziełami HP Lovecrafta.
Główny bohater, prof. Quatermass mający rodowód w serialu BBC, był kiedyś ważną częścią brytyjskiej kultury popularnej, tak jak Sherlock Holmes czy Dr Who i podobno miał duży wpływ na późniejszych twórców SF. Paradoksalnie Quatermass Xperiment ma chyba więcej wspólnego z The Thing Carpentera, niż film, którego dzieło Carpentera było remakiem.
O ile lovecrafto-podobne wątki z Quatermassa były później wielokrotnie wykorzystywane w kinie SF, to dziś najciekawsza wydaje mi się postać samego profesora, bo drugiego takiego głównego bohatera znaleźć w kinie trudno. W każdym szanującym się filmie amerykańskim, profesor byłby klasycznym bad guyem. Jest obcesowy, arogancki, pozbawiony empatii, wątpliwości moralnych, a wysyłając ludzi na śmierć w imię nauki, potrafi jeszcze opierdolić ich bliskich, że nie rozumieją jak ważnych dokonuje odkryć. Do tego jest starszawy, ma wąsik i kozackie nazwisko. Wymarzony oponent dla Bonda! Oglądając film z takim bohaterem przynajmniej mamy pewność, że nie zobaczymy wątków miłosnych czy problemów wychowawczych dorastającego dziecka, w sytuacji gdy świat dookoła płonie (Tom Cruise, nie udawaj, że nie wiesz o czym piszę). Bardzo przyjemna perełka z lamusa.
Fantastic Planet (u nas jako Dzika Planeta), francusko-czechosłowacki animowany film SF dla dorosłych z 1973 roku, za który odpowiadał m.in. Roland Topor. Spodziewałem się psychodelicznej jazdy, także w warstwie fabularnej, ale okazuje się że jest zupełnie sensownie. Historia jest naprawdę ciekawa - dzieje się na planecie, gdzie ludzie są zwierzętami domowymi, a na wolności szkodnikami. Nieuniknione (SPOILER) sceny eksterminacji ściskają za gardło. Grafiki są rewelacyjne, zaś sama animacja uboga, trochę w stylu Monty Pythona, co jednak w niczym uroku nie odbiera. Z czystym sumieniem polecam fanom SF, o ile oczywiście jesteście się w stanie nie nastawiać na film w stylu Spidermana czy Pixara.
Race With The Devil (1975) na pozór jest thrillerem okultystycznym, ale faktycznie to bardziej film, w którym liczą się pościgi samochodowe. Głupawa typówka do popularnych w tym okresie kin typu drive in. Tyle w tym nowego, że ścigają sataniści (faktycznie wyznawcy jakiegoś azteckiego bóstwa), a ucieka całkiem dobra obsada, m.in. Peter Fonda. Zaczyna się od mocnego akcentu motocyklowego i wszystko wskazywało na to, że to będzie ważny element filmu, ale nie... Totalna zmyła. Fonda, który w końcu parę lat wcześniej zagrał w Easy Riderze, na motór już nawet nie wsiada. Ech. Świetna jest scena azteckiego rytuału i pierwszego pościgu po nim, szkoda że takiego klimatu nie udało się utrzymać. Ale i tak najbardziej podobał mi się moment, jak dwie bohaterki idą do biblioteki na totalnym zadupiu, żeby odczytać tajemniczy "run" od satanistów. Tam czeka na nie cały regał od góry do dołu zastawiony dziełami a'la "Czarna magia w teorii i praktyce". Widać, że wciąż jesteśmy daleko za USA .
Nie zważając na nieodległy fakt wyboru Karola Wojtyły na Stolice Piotrową, włoscy zwyrole nakręcili w 1979 roku film Buio Omega, w którym zrozpaczony wdowiec wykrada żonę z cmentarza i mumifikuje wyciągając bebechy, a potem zabija przypadkowe laski, gdy te na truchło się natykają. Wiem, wiem, co powiecie. Taka fabuła ma za dużo sensu jak na włoski horror. Bez obaw, to pozory. Główną zamiarem filmu było szokowanie widza bez silenia się na suspens czy efektowne zdjęcia i jak na tamten czas, to całkiem wyszło. Wśród atrakcji jest wydłubywanie oczu, kanibalizm, lekka nekrofilia i ćwiartowanie gołej Amerykanki plus size. Z wyjątkiem jednej sceny, wszystko nakręcone z wdziękiem telenoweli lub ówczesnych pornoli (czym zresztą trudnił się wcześniej reżyser Omega Buio). Na plus można zaliczyć muzykę grupy Goblin, bo to zawsze interesujące jak tego typu estetykę można wpakować do horroru i o dziwo, fajnie to wychodzi. A poza tym... film ma parę dobrych okładek i posterów. Są parę poziomów wyżej od tego dzieła dla zdesperowanych miłośników nurtu gore.
Obejrzałem "I Drink Your Blood" (1970) w wyniku zabawnej pomyłki, sądziłem bowiem, że jest to dramat psychologiczny w reżyserii Ingmara Bergmana. Faktycznie jest tu wątek zmagania się z nieistnieniem Boga, tak istotny w twórczości wybitnego Szweda. Przede wszystkim jest to jednak film o zarażonych wścieklizną, odjechanych na LSD, czczących szatana hippisach, rozgrywający się według podobnego scenariusza jak filmy o zombie. Dużo jest w tym kultowym dziele uroczych fragmentów, ale najbardziej rozkoszne jest to, że objawem wścieklizny jest wodowstręt, więc szarżującego z maczetą maniaka, można powstrzymać używając węża ogrodowego. Można też wejść do jeziorka po kolana i bezkarnie na niego chlapać, patrząc, jak bezsilnie pieni się na ustach. Kto nie ma siły na klasyczne kino eksploatacyjne o takim stopniu rażenia, może obejrzeć mający również dużo uroku trailer, który wklejam do komentarza. Sama muza powoduje odpadanie tapet, a to tylko fragment możliwości kompozytora.
Szalony naukowiec badający ewolucje mutuje dobrotliwego dziennikarza. Ten staje się potworem, najpierw psychicznie, potem fizycznie, aż do rozdziału dwóch osobowości. Amerykańsko-japoński film „The Manster” z 1959 roku brzmi, jak proroczy komentarz do stanu prasy w dobie internetu. Produkcja dziś mocno pocieszna, choć są momenty wręcz niekomfortowe w oglądaniu, bowiem film ma wszystkie elementy późniejszego o dekady nurtu body horror. Na dobrą sprawę więcej ma wspólnego z „Muchą” Cronenberga niż ta miała z oryginałem, którego była remakiem.
Twórcy horrorów rzadko sięgają po klimaty ludowe, może dzięki temu filmy w tym nurcie naprawdę się wyróżniają nawet jeśli nie są wybitne. "The Blood on Satan's Claw" to brytyjski film z 1971. Może kojarzyć się z niedawnym "The VVitch" albo nawet polską "Wilczycą" Marka Piestraka. Jest to produkcja kameralna, stonowana, wręcz teatralna, bez jatki, za to środkami, którymi dysponuje, działa chwilami bardzo skutecznie. Mimo braku porywającego scenariusza, ma dużo klimatu i zwłaszcza fani okultyzmu będą mieli się w co wkręcić. Nic dziwnego więc, że miłośnikiem tego filmu jest sam Glenn Danzig, bo utwór Angel Blake z jego siódmej płyty jest inspirowany jedną z postaci (co było dla mnie miłą niespodzianką). Skądinąd tytuł filmu też taki, jakby go Danzig wymyślił, ale to akurat była podobno robota dystrybutora : )
[Marek Szpak w komentarzu wyraził słuszną wątpliwość czy aby widziałem Midsommer]
Dziwny, niskobudżetowy, nowozelandzki, horror i z 1997 roku. Jeśli to nie brzmi odstraszająco, to może warto obejrzeć The Ugly, Scott Reynoldsa, właśnie dziwny, niskobudżetowy nowozelandzki horror z 1997 roku. Trochę jakby chciał być Milczeniem Owiec, ale zamiast intelektualnych zmagań jest tu surrealizm i estetyka snu, co sprawia, że kojarzy mi się z serią Koszmaru z Ulicy Wiązów, gdyby wyjąć z niej Freddy'ego. Film rozgrywa się głównie w szpitalu psychiatrycznym, który wygląda jak scenografia z teledysku heavymetalowego, a obsługują go pielęgniarze, wyglądający jak przebrani (ale nie za bardzo) muzycy heavymetalowi. Odróżnia się trochę ich szef, zwycięzca powiatowego konkursu na sobowtóra Antona LaVey'a. Dla niektórych pozbawia to film wiarygodności, a dla mnie to raczej sygnał, że "The Ugly" nie można traktować dosłownie. Nie powiedziałbym, że jest to film dobry, ale ma swoje zalety - zostaje w pamięci i ma nawet jakieś drugie dno sugerowane w dyskretnych szczegółach (choć trudno powiedzieć co nim jest, może to tylko ściema). Miło też dla odmiany chłonąć najntisową stylistykę, jakoś rzadko trafiam do tej dekady jeśli chodzi o horrory.
Brainstorm (1983). Christopher Walken w proto-cyberpunkowej opowieści o czymś w rodzaju rzeczywistości wirtualnej. Niestety film jest gorszy niż pomysł na fabułę, inaczej z takim potencjałem byłby to kultowa pozycja jak Blade Runner. Warto obejrzeć jeno dla uroczej retro technologii (skany z mózgu nagrywa się na taśmę i montuje tnąc nożyczkami!) i samego Walkena, który grając normalnego gościa jest tak dziwaczny, jak to tylko Walken potrafi.