Po kilku tygodniach intensywnych
treningów, polegających na rozbijaniu głową cegieł,
zmierzyłem się wczoraj z filmem Miami
Connection. Jest to jedna z bardziej znanych perełek złego kina i
kwintesencja amerykańskich lat 80.
Film opowiada o zespole pop rockowym
Dragon Sound, którego członkowie (a) są sierotami (w sensie
dosłownym), (b) mieszają razem, (c) są mistrzami taekwondo, (c)
mają zatargi z gangiem dealerów koki wspieranym przez konkurencyjny
zespół muzyczny, (d) mają zatargi ze zmotoryzowanym gangiem ninja.
Jak widać już na poziomie scenariusza Miami Connection wyróżnia
się spośród tabunów ejtisowych akcyjniaków karate, a
realizacyjnie jest jeszcze lepiej. Producentem filmu był mistrz
taekwondo i jako facet, który niczego się nie boi, nie bał się
też powierzyć ról wymagających pokazania emocji swoim uczniom,
którzy nigdy wcześniej nie stali przed kamerą. Sam też zresztą
występuje, mimo, że z angielskim musi walczyć niczym z
najstraszniejszym ninją w historii.
Piękne są też walki, to chyba
najwierniejsza adaptacja na ekran gier automatowych w typie Double
Dragon. Jest nawet grubas rzucający beczką!
Miami Connection to nie jest może taka
petarda jak podobny gatunkowo Samurai Cop (zresztą Samurai Cop
niszczy konkurencję w każdym gatunku), ale sława filmu jest z
pewnością zasłużona. Polecam wszystkim miłośnikom uderzania
głową w twarde przedmioty.