wtorek, 29 grudnia 2015

Biała gorączka - Lemmy Kilmister

W 2008 roku napisałem recenzję autobiografii Lemmy'ego. Repostuję żegnając legendę, której legendy się kłaniały. RIP.


W głupawym filmie Airheads był skecz gdzie dwóch metalowców egzaminuje jakiegoś łosia czy jest dostatecznie „true”.
- Kto jest lepszy – mówią – Lemmy czy Bóg?
- Lemmy? – odpowiada facet czując jednak jakiś podstęp. I słusznie.
- Ha! – krzyczy jeden z metalowców. Lemmy TO JEST Bóg!

To uwielbienie dla Lemmy’ego jest charakterystyczne dla rockmetalowego środowiska. Można nawet nie lubić samego Motörhead, ale Lemmy?! O tak, Lemmy to jest po prostu ktoś. Jak to Anglosasi mówią, ma osobowość, która jest larger-than-life. Człowiek-charyzma.

Piszę o tym, bo jestem świeżo po lekturze autobiografii Lemmy’ego pt. „Biała gorączka” (org. White Line Fever – jak ktoś nie wie – nawiązanie do kreski kokainy). Na Zachodzie rzecz ukazała się w grudniu 2002, a do nas trafiła w zeszłym roku, skądinąd w tłumaczeniu Jarosława Szubrychta (dziennikarza muzycznego, który kiedyś darł paszczę w Lux Occulta).

Wywiady z Lemmym są zawsze fantastyczne, więc od dawna bardzo chciałem dorwać tę książkę i przyznam, że mocno mnie zaskoczyła informacja, że jest dostępna w języku Mickiewicza i Kaczyńskich. Nie da się ukryć, że często książki o ekscytujących artystach są nudne (vide pozycja pt. „Deep Purple” Burego / Szmajtera o nie-zgadniecie-jakiej-grupie), ale tu mamy do czynienia z autobiografią, a więc zwierzęciem nieco innym niż zazwyczaj.

Jedyna poważna wada „Białej gorączki” to na początku trochę zniechęcający język. Dużo niepotrzebnych wulgaryzmów, trochę młodzieżyzmów – nie mam pojęcia czy to wina Jaro czy też oryginału, a może i nawet polskiej mowy. Fakt, że wywiady z Lemmym po angielsku czytało mi się lepiej.

Cała reszta, jest po prostu fantastyczna. Lemmy dorastał w latach 50 / 60. Na jego oczach wybuchł rock’n’roll, a jako że jest Angolem to widział początki Brytyjskiej Inwazji, białego elektrycznego bluesa, hard rocka, punka… Opis wczesnego koncertu Beatlesów, podczas którego John Lennon wypłaca obrażającemu go fanowi dwa uderzenia z główki to chyba jeden z najlepszych fragmentów książki.

Jak się można domyślić, obsada jaka przewija się przez Białą gorączkę jest imponująca. Jon Lord z czasów przedpurplowskich, Sid Vicious, Ozzy i Sharon, Lars Urlich, Michael Palin z Monty Pythona. Nawet Eric Clapon wpada, żeby powiedzieć, że zawsze chciał Lemmy’ego poznać. 

Dla mnie szczególnie cenny był opis paru lat przed Motörhead, które Lemmy spędził w grającym psychodelicznego rocka Hawkwind, bo grupa jest i była niszowa, a mi od paru lat bardzo bliska. Jak się okazuje, wyrzucili Lema z zespołu, bo jako fan speedów, brał inne narkotyki niż reszta muzyków… Pada tu parę gorzkich słów o dwulicowości ruchu hippisowskiego.

Narkotyków jest w tej książce dużo, a jeszcze więcej – oczywiście – seksu i rock’n’rolla. Można wręcz powiedzieć, że jest to zbiór anegdot na te trzy tematy. Ponieważ owa trójca łatwo znudzić się nie może, „Białą gorączkę” połyka się jednym tchem. Jeśli widzę jeszcze jakąś wadę w tej książce, to tylko taką, że zbyt wiele historyjek i postaci zostało potraktowanych zbyt skrótowo. Chętnie przeczytałbym więcej o pierwszym spotkaniu z Alicem Cooperem czy współpracy z Ozzym.

Obraz Lemmy’ego jaki się wyłania z tej książki nie będzie dla nikogo zaskoczeniem. Twardy, sarkastyczny, trochę zapatrzony w siebie facet, który potrafi być skurwysynem, ale nigdy hipokrytą. Maniakiem seksualnym jest na pewno. Na ile narkomanem i alkoholikiem – faktycznie trudno powiedzieć. Może aż tak doskonale trzyma się w ryzach – w końcu to istny człowiek z żelaza.

Lemmy często narzeka, że większość fanów zapomina, że zespół nie zakończył kariery po nagraniu Ace Of Spades, którym to sam jest skądinąd cholernie znudzony. 

- Skoro byliśmy tacy świetni, to dlaczego przestałeś nas słuchać po 1980 roku? – pyta jednego z wielu gości, którzy zwierzyli mu się z tego, jakimi wielkimi fanami Motörhead byli. – Ożeniłem się – pada odpowiedź. Lemmy uważa, że to „popierdolone”, ale prawdę mówiąc, chyba jest odwrotnie. Wraz z wiekiem i naciskiem otoczenia, ludzie zazwyczaj wymiękają. Tymczasem za miesiąc od chwili gdy to piszę, Lemmy będzie obchodził 63 urodziny. I to jest dopiero popierdolone, że wciąż jest silnym, kreatywnym gościem, który robi to co chce i kocha, nikim i niczym się przy tym nie przejmując. Tytan rock’n’rolla! Co tu więcej gadać, książkę polecam, a przed naszym bohaterem kapelusze z głów.

Brak komentarzy: