AC/DC „Dirty Deeds Done Dirt Cheap"
to była moja druga płyta CD i to w czasach kiedy do odtwarzacza
miałem dostęp incydentalny. W czasach rządów marnej jakości
pirackich kaset takie wydawnictwa ceniło się nie tylko ze względu
na oszałamiający, cyfrowy dźwięk. CD zawierały niezwykłe
wówczas dobro, jakim była wkładka z tekstami. Wręcz trudno sobie
to wyobrazić - w czasach przedinternetowych, kiedy to znajomość
angielskiego w Polsce wciąż była słaba, głównie spisywało się
je ze słuchu.
Gdy więc tylko udało się pożyczyć
odtwarzacz CD, „Brudne sprawki za pół darmo” (najlepszy tytuł
ever), katowałem tę płytę non stop. Nie tylko dla przyjemności
słuchania, to była idealna rzecz, by wykuwać moje umiejętności
wokalne. Nie dość, że miałem teksty, to jeszcze Bon Scott na tej
płycie śpiewał głównie w rejestrze, który ogarniałem, no i ta
łatwość przeskoczenia na początek utworu. Dziś to problem z
innego świata - coś jak noszenie wody ze studni.
Pierwsze trzy płyty AC/DC pokazywały,
że ich styl jeszcze się kształtuje. Zespół stać było na utwory
długie, stawiające na klimat, pełne rozbudowanych solówek i
przesiąknięte bluesem. Mimo kilku hitów, wiadomo, że „Dirty
Deeds” to jeszcze nie ten kaliber petardy, co Let There be Rock i
Highway to Hell.
Wśród utworów z „Dirty Deeds”
zdarzyła się jednak perła wyjątkowa - Ride On. Balladowy,
bluesior z gorzkim, osobistym tekstem. Scott śpiewał o samotności,
problemach z alkoholem, swojej złej naturze i życiu bez
zakotwiczenia, ale także o nadziei na odmianę losu... tego pewnego
dnia. To bluesowa poezja, napisana z literackim polotem,
którego klasykom tego gatunku notorycznie brakowało.
W tym kawałku Bon Scott sprawiał
wrażenie starego, zmęczonego życiem gościa. W kapeli miał nawet
ksywę „old man” i taki też mi - nastolatkowi - się wtedy
wydawał. Faktycznie zaś śpiewając "Ride On" w studio,
ledwo stuknęła mu trzydziestka. Zmarł trzy lata później, w 1980
roku, dusząc się wymiocinami po ostro zakrapianej imprezie.
Dorastałem w poczuciu żalu, że tak
ważna dla mnie osoba nic już nie stworzy i kompletnie minąłem się
nawet z czasami, w których żył. Z takich rzeczy się niby wyrasta,
ale ja, choć jestem dziś starszy niż Bon w chwili śmierci, jakoś
nie mogę.
Enter the chłopiec z gitarą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz