Kto mnie choć trochę zna, ten wie, że nie obchodzę dosłownie żadnych świąt. Takie choćby urodziny, które bliżej nieznany osobnik wpisał mi w dowodzie osobistym (skądinąd do dziś niewymienionym na współczesny egzemplarz), są dla mnie bez znaczenia. Przynajmniej symbolicznego, bo przebieg czuję jak każdy, thank you very much. O pewnych datach jednak nie sposób zapomnieć, a najważniejszą z nich jest 13 lutego 1970 roku. W ów piątek, może najsłynniejszy z piątków trzynastego, czterdzieści lat temu od chwili gdy to piszę, świat ujrzała debiutancka płyta zespołu Black Sabbath. Przy odgłosach burzy i uderzeniach dzwonu, wraz z pierwszym trytonem Iommiego urodziłem się też prawdziwy ja. Ech, do diabła, że też nikt nie wpadł na to by dać mi "Tryton" na drugie!
Przez lata gapiłem się na okładkę z tajemniczą kobietą na tle starego domu. Gdy wraz z nadejściem Internetu odkryłem, że to miejsce wciąż istnieje, wiedziałem że będę musiał tam pojechać. Stało się to wreszcie w naprawdę wyjątkowym dla mnie 2007 roku (który sam był jak uderzenie pioruna w środku cichej nocy), dzięki uprzejmości mieszkającego w Anglii kumpla, również fana Black Sabbath. Do dziś pamiętam jak Szymon tłumaczył wyprawę żonie: To jest poważna sprawa, Ian wydaje miesięczną pensję, żeby to zobaczyć!
Miejsce rzeczywiście było magiczne, a możliwość zobaczenia na żywo czegoś co dotychczas znałem jako jedną, niewyraźną klatkę na styku rzeczywistości i fantazji wprost trudne do opisania. Mało kto jest w stanie to zrozumieć, w końcu to tylko "jakiś dom" (właściwie młyn wodny) z okładki starej płyty, ale każdemu życzę by przeżył tak wyjątkową chwilę z tym co dla niego ważne.
W Anglii nie chciałem oglądać Pałacu Buckingham, Big Bena ani London Bridge. Poza niesamowitym młynem zaliczyliśmy jeno pielgrzymkę pod domy Ozzy'ego i Geezera w Aston Birmingham, gdzie na przełomie lat 60. i 70. hartowała się stal, która zmieniła świat. A mój zaczęła.
Tak więc "Black Sabbath". Dla Nich lat czterdzieści, dla mnie prawie dwadzieścia, a muzyka nie zestarzała się nawet o dzień:
(To jest bardzo klimatyczna lecz dość surowa wersja na żywo w studio, trzeba przyznać, że wyglądali wtedy dość zabawnie)
Na koniec, jeszcze zanim pingwin na telewizorze eksploduje, kompromitacja w stylu naszoklasowym. 2007 to był naprawdę wyjątkowy rok.
PS
Debiut Black Sabbath zapoczątkował w muzyce nurt, z którym mimo skoków w bok czuję się związany najbardziej. Ladies and gentlemen, będę mówił po polsku, ale śpiewał po angielsku, bo dzięki czterem chłopakom z Birmingham, sprzedałem duszę za rock'n'rolla. Oto mój skromny, kulinarno-muzyczny debiut reżyserski, nieoficjalnie znany jako "Gotuj z Nihil Quest". Historia niemieckiego kanibala Armina Meiwesa, dla kumpli z internetu po prostu Franky'ego:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz