Dwadzieścia lat temu kończyła się
krótkotrwała epoka gier komputerowych realizowanych na podobieństwo
filmów wideo. Nieszczęśliwie właśnie wówczas ukazała się
tyleż ciekawa co kontrowersyjna produkcja - mieszanka horroru i SF -
"Harvester". Okazuje się, że do dziś ma wiernych fanów,
a co jeszcze dziwniejsze, wciąż zdobywa nowych!
Wydana w 1996
roku przygodówka typu point and click ze względu na drastyczne
sceny przemocy wzbudziła jedną z pierwszych poważnych dyskusji na
temat niepedagogicznej zawartości gier. Wersja sprzedawana w
Wielkiej Brytanii została ocenzurowana, a w Niemczech w ogóle nie
dopuszczono jej na rynek. Jak twierdzą niektórzy, bezpośrednio
przyczyniła się też do stworzenia ESBR, czyli organizacji, która
w USA wyznacza granice wiekowe dla gier.
Dziś, patrząc na styl wykonania
„Harvestera”, trudno te kontrowersje zrozumieć. Osławiona
straszliwa przemoc to tylko krew nałożona cyfrowo na dramatycznej
jakości filmiki wideo, kręcone bez wyjątku na zielonym tle.
Owszem, są sceny z udziałem dzieci, które wciąż mogą
bulwersować, jednak generalnie bieda tak bije po oczach, że trudno
to wziąć na poważnie. Nawet wtedy szału to nie robiło. Byle
trzeciorzędny horror na VHS wyglądał lepiej, a w dodatku na skutek
opóźnień w produkcji, gdy „Harvester” wyszedł, moda na
technikę FMV (full motion video) napędzana popularyzacją CD-ROM
już dogorywała. Jak wylicza Wikipedia, w 1996 roku pojawiło się
jeszcze 21 gier tego typu, ale widać sprzedawały się słabo, bo
rok później wyszło ich... 7.
Nic dziwnego, że Harvester przepadł.
Obecnie na pierwszy rzut oka wydaje się straszliwą ramotą. Z
produkcjami spod znaku FMV czas obszedł się okrutnie – wyglądają
bardziej archaicznie niż te, które na rynku znalazły się jeszcze
przed epoką CD.
Sądząc, że makabryczna tandeta jest
jedynym źródłem rozgłosu wokół „Harvestera”, mimo bycia
fanem przygodówek i horroru, przez lata nie czułem potrzeby, by do
niej zasiąść. Gdy wreszcie ta chwila nadeszła, chwyciłem się za
głowę, wołając niczym amant z harlequina ugodzony strzałą
amora: „Gdzie byłaś przez te wszystkie lata!”.
Harvester” rzuca nas do
amerykańskiego miasteczka w latach 50. Wyobraźcie sobie „Cudowne
lata”, tylko dekadę wcześniej. Wszystko wygląda do bólu
normalnie, schludnie, z uśmiechem na ustach i certyfikatem „American
way of life”. Szybko dostrzegamy, że to pozory, a mieszkańcy są
faktycznie bandą dewiantów z systemem wartości postawionym na
głowie, unurzaną w jakimś ponurym sekciarstwie.
Główny bohater, Steve, cierpi na
częstą przypadłość głównych bohaterów, a mianowicie amnezję.
Szczęśliwie, fabularnie ma to tutaj więcej sensu niż tylko jako
proteza usprawiedliwiająca ekspozycję. Amnezja jest punktem wyjścia
dla bardzo dziwnej historii, w której obecne są m.in.:
sadomasochizm, kanibalizm, samobójstwo, kazirodztwo, grzebanie
żywcem i wiele innych atrakcji, słabo nadających się na rozmowę
przy herbatce w dobrym towarzystwie.
Steve, aby zrozumieć swoją sytuację,
musi wypełniać kolejne zadania pochodzące od strażnika loży. Są
to początkowo małe świństwa, ale okazuje się, że mają swoje
poważne konsekwencje. W miasteczku, przy pomocy gracza, nakręca się
spirala nienawiści i przemocy. Zadania stają się coraz bardziej
nikczemne, dotykają postaci, które zdążyły już w nas wzbudzić
sympatię. Aż trzeba sobie postawić pytanie, jak daleko możemy się
posunąć - gdzie jest granica? W tym momencie dzieje się rzecz
niesłychana: potępiany za brutalność „Harvester” sam staje
się uczestnikiem dyskusji o przemocy w mediach, poniekąd
oskarżycielski palec kierując na gracza. Żniwiarz nie tyle łamie
czwartą ścianę, co ciacha nas przez nią swoją budzącą respekt
mroczną kosą (jak na załączonym obrazku).
Najbardziej niesamowitą cechą
„Harvestera” jest nieprzewidywalność. Obcujemy z niemal
nieskrępowaną wyobraźnią autora, który gdy chce, bawi się
konwencjami (np. serwując wstawkę w stylu slapstickowym), szokuje
swobodnie mieszając perwersje i absurdy, a do tego za nic ma dobre
samopoczucie gracza. To nie jest wymierzony i dopieszczony produkt,
dopasowany do masowych czy nawet niszowych gustów, tylko autentyczne
dzieło sztuki. Odważne, niebezpieczne, a do tego w sumie zabawne,
choć na pewno nie jest to humor dla wszystkich.
Trudno nawet wymienić coś podobnego
do „Harvestera”. Najbliżej był znakomity „I Have No
Mouth and I Must Scream”, oparty na opowiadaniu Harlana Ellisona.
Również „Darkseed” i „Sanitarium” uderzały
gdzieś w te okolice, ale to jak porównywanie dobrze ułożonych
pudelków do głodnego bulteriera z patologicznymi zaburzeniami.
Mimo wszystkich zalet „Harvester”
jest dziełem ułomnym i pod wieloma względami irytuje. Wystarczy
wspomnieć, że warto zapisywać grę w dosłownie każdej lokacji,
bo jeden fałszywy ruch funduje nam natychmiastową wizytę u
Mrocznego Żniwiarza. W pewnym momencie pojawiają się także
sekwencje zręcznościowe, które niczemu nie służą, a ich
mechanika jest tragiczna. To jednak od „Harvestera” nie
odstrasza.
Czy kogoś dziś ekscytuje niegdyś
słynna, wydana na siedmiu CD, wysokobudżetowa,
bestsellerowa „Phantasmagoria”? Nie? A może są jacyś
miłośnicy „Rippera” z Christopherem Walkenem w
obsadzie? Te produkcje dawno i nie bez powodu pokrył kurz.
„Harvester” ma tymczasem coraz liczniejszą gromadę oddanych
fanów, składających mu hołdy, podobnie, jak to się dzieje wśród
miłośników kina kultowego spod znaku „tak zły, że aż
dobry”. „Plan 9 z kosmosu” czy „Troll 2” mają
swoją niszę i mimo mijających lat tylko zyskują na popularności.
Z „Harvesterem” łączy je to, że były finansowymi niewypałami,
zniszczonymi przez krytykę, a także parę innych drobiazgów –
drewniane aktorstwo, kicz, przesada, ogólnie słaba jakość
wykonania, wreszcie dziwna fabuła (oddajmy sprawiedliwość, mimo
całej swej osobliwości przynajmniej w tym ostatnim aspekcie
„Harvester” prezentuje wyższy poziom). Niezależnie od wad, te
produkcje mają w sobie coś fascynującego. Z jakiegoś powodu
Trudno o nich zapomnieć.
W przypadku „Harvestera” okazuje
się, że po blisko dwóch dekadach od wydania gry, w cenie są
wywiady z jej twórcami i aktorami. Zwłaszcza ci ostatni, dla
których kontakt z produkcją zakończył się w chwili zejścia z
planu, są dziś mocno zdziwieni. Nikt z nich wielkiej kariery nie
zrobił i często to dla nich jedyna poczta od fanów, jaką dostali
w swoim zawodowym życiu.
Fani zaś konsekwentnie tropią
ekipę „Harvestera”, zbierają pamiątki, dzielą się
informacjami o nawet mało istotnych elementach i postaciach,
niektórzy tworzą rekwizyty z gry. Regularnie pojawia się na
YouTube program omawiający m.in. różnice między ostatecznym
produktem, a scenariuszem Harvestera, który niedawno udało się
odnaleźć. Gra ma oddanych miłośników m.in. w Rosji gdzie
powstało tłumaczenie na tamtejszy język, a zabrano się do niego
tak solidnie, że przerobiono nawet grafiki. Wśród admiratorów
„Harvestera” jest najwyraźniej electro-industrialna kapela
Velvet Acid Christ, która zrobiła kawałek, podpierając się
samplami z gry. Trudno jednak w umiłowaniu przebić fanów,
tatuujących sobie symbol harvesterowej loży!
Odpalałem „Harvestera” głównie
ze słabo motywowanej ciekawości, mając zamiar rozstać się z nim
po kilkunastu minutach. Kiedy zaś go kończyłem, wiedziałem już,
że będzie to jedna z nielicznych gier, do których kiedyś wrócę.
Owszem, nie jest dla wszystkich, ale to też jest jedna z
najwspanialszych rzeczy, jakie można o grze powiedzieć. Rzecz
absolutnie rekomendowana dla osób lubiących dziwactwa. Czapki z
głów i głowy z szyj przed Mrocznym Żniwiarzem!