Od samego początku musiał mieć do mnie uraz. Przyznaję, że wybrałem go w sposób, który mógł urągać godności. Tego dnia został wyeksponowany na stoisku z promocjami, a ja miałem inne rzeczy do roboty, niż przebieranie w takim asortymencie. Był, więc wziąłem.
Jego kolor wydawał mi się nazbyt optymistyczny jak na moje przyzwyczajenia. Przypominał nieskazitelne, letnie niebo. Perwersyjne skojarzenie, zważywszy na to, że w mojej kawalerce nigdy nie odsłaniałem okien. Uważałem, że światło słoneczne nadmiernie eksponuje pewne niedostatki w higienie otoczenia, a to mnie rozpraszało, odciągało od pracy. Pewnie biedak myślał, że trafi do lepszego domu.
Śmietnik zamieszkał w jedynym skrawku wolnego miejsca, czyli między komputerem a łóżkiem - dwiema podstawami egzystencji. Tam przyjmował resztki moich zachcianek i musiałem przyznać, że robił to dobrze - jego pojemność wręcz zadziwiała. Trafiały do niego pety, resztki żywności, chusteczki - te ze smarkami - i te pozostałe po oglądaniu świńskich filmów, nieudana poezja, wreszcie rewolucyjne manifesty na małych, żółtych karteczkach. W sumie zostawiałem w nim kawał siebie. Niezależnie od tego, musiał słuchać mojego cichego wycia do Księżyca, a ten oglądałem już tylko na windowsowej tapecie.
Pracowałem w lokalnej gazecie, pisząc recenzje dziur drogowych. Czasami jako dziennikarz śledczy, tropiłem zmiany w rozkładzie jazdy autobusów, lecz już od dawna nie podnosiło mi to ciśnienia. Mając internet i lata doświadczeń, nie musiałem nawet wychodzić w teren, teksty do redakcji też wysyłałem z domu. Zawsze wiedziałem, a przynajmniej zawsze liczyłem, że wszystko to jest tymczasowe, lecz tak naprawdę od lat zmieniał się jedynie rozmiar mojego brzucha, liczba dioptrii w okularach i stopień zapylenia kawalerki.
Pewnego dnia, wrzuciłem mu skórkę od banana. Nie zapomnę chwili, gdy z tamtego miejsca słaby głos o plastikowej barwie mruknął coś niezrozumiałego. Zaskoczony, dorzuciłem torebkę od herbaty i niedojedzony obwarzanek. Przyjął wszystko z wdzięcznością, a potem umilkł, jakby jego samego zaskoczyła ta śmiałość.
Chciałem jakoś zagaić, ale już więcej się nie odezwał. Siedziałem więc dalej w ciszy lub otoczony własnymi pojękiwaniami, trochę jednak wdzięczny za towarzystwo, nawet jeśli milczące lub ograniczające się do subtelnych bulgotów.
Jakiś czas później, obudziwszy się w nocy, odkryłem, że nie traci czasu. Śmiało unosił do góry klapę, prężył pedał, wydymał boczki. Ewidentnie ćwiczył formę... tylko do czego? W każdym razie nic dziwnego, że później nad ranem pochłaniał wszystko z dodatkowym apetytem.
Intrygowało mnie to odrobinę, lecz nie widziałem powodu by interweniować. W końcu nadal nie przejawiał żadnej inteligencji. Obawiałem się, że jakieś drastyczne akcje zmusiłyby mnie do szukania jego następcy, czego chciałem uniknąć. Wychodzenie z domu zdawało mi się coraz obrzydliwsze. - Jak dostanę lepszą robotę, to zostawię go razem z tą cholerną kawalerką - myślałem sobie.
Pewnego razu, usłyszałem w nocy podejrzane szepty. Brzmiało jak spiskowanie. Ten plastikowy głos poznałbym wszędzie, ale z kim on rozmawiał? Zignorowałem to, kładąc na karb rozbudzonej snem wyobraźni. Przecież nie miał tu sojuszników, bo niby kogo? Lampę? Nie sądzę. Takie oświecenie nie przeszłoby bez oczywistego zwrócenia uwagi.
Prawie zapomniałem o całej sprawie, gdy wreszcie kiedyś rano otworzyłem oczy i poczułem ogromny dyskomfort, taki jak nigdy w życiu. Potoczyłem wzrokiem - nic dziwnego - znajdowałem się w wyjątkowo niewygodnej pozycji - wkomponowany między łóżko a komputer.
- Cóż to ma znaczyć! - zagrzmiałem, lecz jakoś w pokoju rozległo się tylko żałosne łkanie.
Rzucił mi skórkę od banana. Tak, siedział na moim miejscu. Dumny, bezczelny, pełen nieuzasadnionych nadziei na przyszłość. Z trudem skupiłem myśli... Przez lata, wiele z tego co wyrzucałem z siebie, lądowało w nim. Czyżby wreszcie więcej mnie, znalazło się w nim, niż we mnie samym już pozostało? Niemożliwe!
- Damy radę... - powiedział ktoś nagle.
Zdębiałem. Kosz w komputerze... Więc to on był tym drugim spiskowcem i z pewnością mózgiem operacji. Tam to dopiero lądowało! Zrozumiałem, że mój los jest przesądzony, zamiast goryczy poczułem jednak, jak dotychczasowy dyskomfort, zmienia się w komfortowe odrętwienie.
Ginąca we mnie z sekundy na sekundę świadomość, zdążyła jeszcze pojąć błąd tej rewolucji.
Cóż oni mieli robić? Robili to mogli... Pisali właśnie dla redakcji recenzję dziury na ul. Smukalskiej.
- Damy radę, to przecież tylko tymczasowo - powiedział mózg w komputerze. Ten drugi odburknął przymilnie.
Poruszałem ustami, lecz już nikt nie słyszał co mówię. Ostatecznie zwolniony od myślenia i decydowania o czymkolwiek, z ulgą zamknąłem klapę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz