sobota, 10 sierpnia 2013

Kapitalna dekapitacja

Alice Cooper ma dobrze opanowane uwalnianie się z kaftanu bezpieczeństwa - śpiewając „The Ballad of Dwight Fry” robi to na scenie od 1971 roku. Fot. J. Studzińska / tulipart.pl
 [Tekst do fotoreportażu dla Expressu Bydgoskiego / Nowości, opublikowany 9 sierpnia 2013 pod tytułem "Rockowy teatr grozy". Z konieczności niestety dość krótki, choć pisać było o czym]  


Zrobił karierę na szokowaniu. Choć dziś już nie budzi kontrowersji, to koncerty Alice'a Coopera wciąż są spektakularne, o czym mogła się przekonać kilkutysięczna publiczność Festiwalu Legend Rocka w Dolinie Charlotty koło Słupska.

Alice Cooper jest wcieleniem spalonej na stosie czarownicy i choć wiadomo, że od samego początku był to chwyt reklamowy, to nietrudno pomyśleć, że ten charyzmatyczny facet ma w sobie jednak coś nadnaturalnego. 65-letni wokalista arogancko przegania swoich muzyków po scenie, ciągnie za włosy, smaga batem. Każdy gest jest teatralny, Alice ani przez chwilę nie pozwala spuścić z siebie oczu. Gdy rzuca pod scenę laskę, przed dobrych kilka minut trwają zmagania fanów o trofeum.

Początek koncertu to najbardziej znane utwory Coopera w jego ponad 40-letniej karierze. Niestety, mając 26 płyt do wyboru, trudno każdej z nich poświęcić nawet trochę czasu. Wreszcie przygasza się światło, rozbrzmiewa piosenka „Witajcie w moim koszmarze” i rozpoczyna się czas na horrory.
Kaftan bezpieczeństwa, sadystyczna pielęgniarka, trzymetrowy Frankenstein - wszystkie utwory mają swoje atrakcje, które ostatecznie bledną przy niesławnej inscenizacji egzekucji na gilotynie.  W finale kat obnosi odciętą głowę wokalisty, podczas gdy zespół gra piosenkę na cześć nekrofilii.

Śmierć była też motywem przewodnim następnej części koncertu, hołdu dla „martwych pijaków”, przyjaciół Coopera z czasów młodości - Jima Morrisona, Johna Lennona, Jimiego Hendriksa i Keitha Moona (The Who).  Klasyczne utwory zachwyciły publiczność, ale Alice wypada w tym materiale dość przeciętnie.

Końcówka to utwory obowiązkowe, czyli „I’m Eighteen” - wyznanie osiemnastolatka (Alice'owi bliżej teraz do 80., więc podpierał się kulą) oraz rozsławione przez MTV „Poison”. Chwila oczekiwania na bis i publiczność dostaje jeszcze „Schools Out” z wplecionym „Another Brick in The Wall” (grupy Pink Floyd), podczas którego latają balony z konfetti, atakowane przez wokalistę szablą.

Był to dopiero drugi występ Coopera w naszym kraju. Jednak on sam mówi, że na emeryturę pójdzie co najmniej w tym samym wieku, co starszy od niego o parę lat Mick Jagger. Po doskonałym przyjęciu zespołu w Dolinie Charlotty jest więc być może szansa na choćby jeszcze jedną na polskich ziemiach dekapitację.

Orianthi błyskotliwymi solówkami udowadniała, że nie jest tylko ładną twarzą w zespole. Trafiła do niego po śmierci poprzedniego pracodawcy... Michaela Jacksona. Fot. J. Studzińska / tulipart.pl