sobota, 21 maja 2016

Kosi kosi głowki - 20 lat "Harvestera"

Dwadzieścia lat temu kończyła się krótkotrwała epoka gier komputerowych realizowanych na podobieństwo filmów wideo. Nieszczęśliwie właśnie wówczas ukazała się tyleż ciekawa co kontrowersyjna produkcja - mieszanka horroru i SF - "Harvester". Okazuje się, że do dziś ma wiernych fanów, a co jeszcze dziwniejsze, wciąż zdobywa nowych!

Wydana w 1996 roku przygodówka typu point and click ze względu na drastyczne sceny przemocy wzbudziła jedną z pierwszych poważnych dyskusji na temat niepedagogicznej zawartości gier. Wersja sprzedawana w Wielkiej Brytanii została ocenzurowana, a w Niemczech w ogóle nie dopuszczono jej na rynek. Jak twierdzą niektórzy, bezpośrednio przyczyniła się też do stworzenia ESBR, czyli organizacji, która w USA wyznacza granice wiekowe dla gier.



Dziś, patrząc na styl wykonania „Harvestera”, trudno te kontrowersje zrozumieć. Osławiona straszliwa przemoc to tylko krew nałożona cyfrowo na dramatycznej jakości filmiki wideo, kręcone bez wyjątku na zielonym tle. Owszem, są sceny z udziałem dzieci, które wciąż mogą bulwersować, jednak generalnie bieda tak bije po oczach, że trudno to wziąć na poważnie. Nawet wtedy szału to nie robiło. Byle trzeciorzędny horror na VHS wyglądał lepiej, a w dodatku na skutek opóźnień w produkcji, gdy „Harvester” wyszedł, moda na technikę FMV (full motion video) napędzana popularyzacją CD-ROM już dogorywała. Jak wylicza Wikipedia, w 1996 roku pojawiło się jeszcze 21 gier tego typu, ale widać sprzedawały się słabo, bo rok później wyszło ich... 7.
Nic dziwnego, że Harvester przepadł. Obecnie na pierwszy rzut oka wydaje się straszliwą ramotą. Z produkcjami spod znaku FMV czas obszedł się okrutnie – wyglądają bardziej archaicznie niż te, które na rynku znalazły się jeszcze przed epoką CD.
Sądząc, że makabryczna tandeta jest jedynym źródłem rozgłosu wokół „Harvestera”, mimo bycia fanem przygodówek i horroru, przez lata nie czułem potrzeby, by do niej zasiąść. Gdy wreszcie ta chwila nadeszła, chwyciłem się za głowę, wołając niczym amant z harlequina ugodzony strzałą amora: „Gdzie byłaś przez te wszystkie lata!”.


Harvester” rzuca nas do amerykańskiego miasteczka w latach 50. Wyobraźcie sobie „Cudowne lata”, tylko dekadę wcześniej. Wszystko wygląda do bólu normalnie, schludnie, z uśmiechem na ustach i certyfikatem „American way of life”. Szybko dostrzegamy, że to pozory, a mieszkańcy są faktycznie bandą dewiantów z systemem wartości postawionym na głowie, unurzaną w jakimś ponurym sekciarstwie.

Główny bohater, Steve, cierpi na częstą przypadłość głównych bohaterów, a mianowicie amnezję. Szczęśliwie, fabularnie ma to tutaj więcej sensu niż tylko jako proteza usprawiedliwiająca ekspozycję. Amnezja jest punktem wyjścia dla bardzo dziwnej historii, w której obecne są m.in.: sadomasochizm, kanibalizm, samobójstwo, kazirodztwo, grzebanie żywcem i wiele innych atrakcji, słabo nadających się na rozmowę przy herbatce w dobrym towarzystwie.

 

Steve, aby zrozumieć swoją sytuację, musi wypełniać kolejne zadania pochodzące od strażnika loży. Są to początkowo małe świństwa, ale okazuje się, że mają swoje poważne konsekwencje. W miasteczku, przy pomocy gracza, nakręca się spirala nienawiści i przemocy. Zadania stają się coraz bardziej nikczemne, dotykają postaci, które zdążyły już w nas wzbudzić sympatię. Aż trzeba sobie postawić pytanie, jak daleko możemy się posunąć - gdzie jest granica? W tym momencie dzieje się rzecz niesłychana: potępiany za brutalność „Harvester” sam staje się uczestnikiem dyskusji o przemocy w mediach, poniekąd oskarżycielski palec kierując na gracza. Żniwiarz nie tyle łamie czwartą ścianę, co ciacha nas przez nią swoją budzącą respekt mroczną kosą (jak na załączonym obrazku).


Najbardziej niesamowitą cechą „Harvestera” jest nieprzewidywalność. Obcujemy z niemal nieskrępowaną wyobraźnią autora, który gdy chce, bawi się konwencjami (np. serwując wstawkę w stylu slapstickowym), szokuje swobodnie mieszając perwersje i absurdy, a do tego za nic ma dobre samopoczucie gracza. To nie jest wymierzony i dopieszczony produkt, dopasowany do masowych czy nawet niszowych gustów, tylko autentyczne dzieło sztuki. Odważne, niebezpieczne, a do tego w sumie zabawne, choć na pewno nie jest to humor dla wszystkich.
Trudno nawet wymienić coś podobnego do „Harvestera”. Najbliżej był znakomity „I Have No Mouth and I Must Scream”, oparty na opowiadaniu Harlana Ellisona. Również „Darkseed” i „Sanitarium” uderzały gdzieś w te okolice, ale to jak porównywanie dobrze ułożonych pudelków do głodnego bulteriera z patologicznymi zaburzeniami.

Mimo wszystkich zalet „Harvester” jest dziełem ułomnym i pod wieloma względami irytuje. Wystarczy wspomnieć, że warto zapisywać grę w dosłownie każdej lokacji, bo jeden fałszywy ruch funduje nam natychmiastową wizytę u Mrocznego Żniwiarza. W pewnym momencie pojawiają się także sekwencje zręcznościowe, które niczemu nie służą, a ich mechanika jest tragiczna. To jednak od „Harvestera” nie odstrasza.


Czy kogoś dziś ekscytuje niegdyś słynna, wydana na siedmiu CD, wysokobudżetowa, bestsellerowa „Phantasmagoria”? Nie? A może są jacyś miłośnicy „Rippera” z Christopherem Walkenem w obsadzie? Te produkcje dawno i nie bez powodu pokrył kurz. „Harvester” ma tymczasem coraz liczniejszą gromadę oddanych fanów, składających mu hołdy, podobnie, jak to się dzieje wśród miłośników kina kultowego spod znaku „tak zły, że aż dobry”. „Plan 9 z kosmosu” czy „Troll 2” mają swoją niszę i mimo mijających lat tylko zyskują na popularności. Z „Harvesterem” łączy je to, że były finansowymi niewypałami, zniszczonymi przez krytykę, a także parę innych drobiazgów – drewniane aktorstwo, kicz, przesada, ogólnie słaba jakość wykonania, wreszcie dziwna fabuła (oddajmy sprawiedliwość, mimo całej swej osobliwości przynajmniej w tym ostatnim aspekcie „Harvester” prezentuje wyższy poziom). Niezależnie od wad, te produkcje mają w sobie coś fascynującego. Z jakiegoś powodu Trudno o nich zapomnieć.


W przypadku „Harvestera” okazuje się, że po blisko dwóch dekadach od wydania gry, w cenie są wywiady z jej twórcami i aktorami. Zwłaszcza ci ostatni, dla których kontakt z produkcją zakończył się w chwili zejścia z planu, są dziś mocno zdziwieni. Nikt z nich wielkiej kariery nie zrobił i często to dla nich jedyna poczta od fanów, jaką dostali w swoim zawodowym życiu.
Fani zaś konsekwentnie tropią ekipę „Harvestera”, zbierają pamiątki, dzielą się informacjami o nawet mało istotnych elementach i postaciach, niektórzy tworzą rekwizyty z gry. Regularnie pojawia się na YouTube program omawiający m.in. różnice między ostatecznym produktem, a scenariuszem Harvestera, który niedawno udało się odnaleźć. Gra ma oddanych miłośników m.in. w Rosji gdzie powstało tłumaczenie na tamtejszy język, a zabrano się do niego tak solidnie, że przerobiono nawet grafiki. Wśród admiratorów „Harvestera” jest najwyraźniej electro-industrialna kapela Velvet Acid Christ, która zrobiła kawałek, podpierając się samplami z gry. Trudno jednak w umiłowaniu przebić fanów, tatuujących sobie symbol harvesterowej loży!


Odpalałem „Harvestera” głównie ze słabo motywowanej ciekawości, mając zamiar rozstać się z nim po kilkunastu minutach. Kiedy zaś go kończyłem, wiedziałem już, że będzie to jedna z nielicznych gier, do których kiedyś wrócę. Owszem, nie jest dla wszystkich, ale to też jest jedna z najwspanialszych rzeczy, jakie można o grze powiedzieć. Rzecz absolutnie rekomendowana dla osób lubiących dziwactwa. Czapki z głów i głowy z szyj przed Mrocznym Żniwiarzem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz