piątek, 19 lutego 2016

One of these days...



AC/DC „Dirty Deeds Done Dirt Cheap" to była moja druga płyta CD i to w czasach kiedy do odtwarzacza miałem dostęp incydentalny. W czasach rządów marnej jakości pirackich kaset takie wydawnictwa ceniło się nie tylko ze względu na oszałamiający, cyfrowy dźwięk. CD zawierały niezwykłe wówczas dobro, jakim była wkładka z tekstami. Wręcz trudno sobie to wyobrazić - w czasach przedinternetowych, kiedy to znajomość angielskiego w Polsce wciąż była słaba, głównie spisywało się je ze słuchu.

Gdy więc tylko udało się pożyczyć odtwarzacz CD, „Brudne sprawki za pół darmo” (najlepszy tytuł ever), katowałem tę płytę non stop. Nie tylko dla przyjemności słuchania, to była idealna rzecz, by wykuwać moje umiejętności wokalne. Nie dość, że miałem teksty, to jeszcze Bon Scott na tej płycie śpiewał głównie w rejestrze, który ogarniałem, no i ta łatwość przeskoczenia na początek utworu. Dziś to problem z innego świata - coś jak noszenie wody ze studni.

Pierwsze trzy płyty AC/DC pokazywały, że ich styl jeszcze się kształtuje. Zespół stać było na utwory długie, stawiające na klimat, pełne rozbudowanych solówek i przesiąknięte bluesem. Mimo kilku hitów, wiadomo, że „Dirty Deeds” to jeszcze nie ten kaliber petardy, co Let There be Rock i Highway to Hell.

Wśród utworów z „Dirty Deeds” zdarzyła się jednak perła wyjątkowa - Ride On. Balladowy, bluesior z gorzkim, osobistym tekstem. Scott śpiewał o samotności, problemach z alkoholem, swojej złej naturze i życiu bez zakotwiczenia, ale także o nadziei na odmianę losu... tego pewnego dnia. To bluesowa poezja, napisana z literackim polotem, którego klasykom tego gatunku notorycznie brakowało.

W tym kawałku Bon Scott sprawiał wrażenie starego, zmęczonego życiem gościa. W kapeli miał nawet ksywę „old man” i taki też mi - nastolatkowi - się wtedy wydawał. Faktycznie zaś śpiewając "Ride On" w studio, ledwo stuknęła mu trzydziestka. Zmarł trzy lata później, w 1980 roku, dusząc się wymiocinami po ostro zakrapianej imprezie.


Dorastałem w poczuciu żalu, że tak ważna dla mnie osoba nic już nie stworzy i kompletnie minąłem się nawet z czasami, w których żył. Z takich rzeczy się niby wyrasta, ale ja, choć jestem dziś starszy niż Bon w chwili śmierci, jakoś nie mogę.  

Enter the chłopiec z gitarą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz